30 sierpnia 2015

Lato z Bullerbyn i o niesieniu się jesieni.

Skończyłam podlewać, kiedy było już ciemno. Tak dziwnie, że ciemnieje już o ósmej. Andrzej Poniedzielski napisał kiedyś o słonecznych sadach słów. Dobrze, że one są odporne na końcowosierpniowe ciemnienie. Mogę sobie zaszyć się w słonecznym sadzie słów i przypominać sobie lato.

Przemijające lato dorosłych jest inne niż lato dzieci. Stwierdziłam to, obserwując Małego z gromadą bosonogich przyjaciół, którzy niesłychanie zajęci zajmowali się w tych ostatnich dniach wytrwałym celebrowaniem rzeczy przyjemnych  choć zbędnych. Takie lato z Bullerbyn. Długimi patykami z leszczyny wyławiali glony z oczka, odbywając potem  pojedynki Don Kiszotów z kopią ozdobioną zielonym wisiorem. Walczyli z niewidzialnymi potworami, ukrytymi w chwastach. Skakali na skakankach.  Kopali dziury w piasku na drodze i zalewali je wodą. Wspinali się na drzewa i przeskakiwali na trawie przez niewidzialne przegrody. Leżeli na plecach i liczyli chmury. Dostali od babci cukierki za podlewanie szklarni doprowadzając niemal do małej powodzi. Bawili się świetnie, a dzień Mały zakończył wąchaniem pomarańczowego mydełka od cioci Dorci i czytaniem Baśnioboru.

W tym czasie ja drylowałam śliwki, robiłam przecier, myłam słoiki,  robiłam chutney, karmiłam króliki,  zmywałam podłogę, robiłam zapiekankę z cukinii, podlewałam ogród i starałam się nie myśleć o nienapisanych planach. Uważam, że to niesprawiedliwe z tą dorosłością, dużo mniej zabawy. Już sobie wyobrażam wzrok rodziny lub sąsiadów, która przyłapałaby mnie, walczącą z niewidzialnym wrogiem kijem z proporcem z glonów. O kopaniu na drodze dziur nie wspomnę.
Ale za to poszliśmy z Miłym na spacer, celebrować ostatnie sierpniowe wieczory. Świerszcze, na niebie fiolety i róże, sosny nad głową, a na polu czmychające z gracją sarny. Radości posiadania czmychających saren tudzież pól towarzyszy niejasna melancholia, że one, te sarny, nie mają pojęcia, że czmychają wieczornie w przedostatnim dniu wakacji, a polom to w ogóle wszystko jedno. Bardzo samolubną istotą jest człowiek, koncentrując się na własnym bólu istnienia:)

Mój ulubiony Poeta, pan Poniedzielski napisał kiedyś:

Powolnym maleniem
Ilości "się rozanieleń"
I wzrostem ilości, niestety, "się zbiesień"
Niesie się jesień


No i chyba właśnie się niesie powolutku. Odezwę się już wrześniowo, wkrótce:)



29 sierpnia 2015

Mały odkrywa świat przy zbieraniu śliwek


Zbieramy z Małym nasze złote śliwki. Pokazuje mi pomarszczony, niedojrzały i zasuszony owocek.
- Mamo, czy to jest mózg mirabelki?
Potem przychodzi pora na pająka. Dłuższą chwilę Mały zastanawia się, czy pająk ów ma żonę i małe pajęczątka, dla których w pocie czoła zbiera żywność. Wysłuchuję traumatycznej historii o ludzkich olbrzymach, zagrażających małemu pająkowi i o niebezpieczeństwach pajęczego żywota. Wśród opadłych mirabelek mój badacz przyrody odkrywa też włochatą liszkę.
- Mamo, czy gąsienica ma twarz z dwóch stron? - pyta ciekawie, przypatrując się obiektowi badań z zapałem - Czy tylko z przodu i z tyłu?
A ja? No cóż. Ja tylko zbierałam śliwki, podczas gdy Mały poznawał przy okazji świat i odkrył tyle ciekawych rzeczy:)


28 sierpnia 2015

Czy to wystarczy?

Patrzę sobie na gałęzie jaśminu za oknem sypialni, w bladym, bezzłotym świetle poranka. Zostało mi kilka dni wakacji. Wczorajszy spędziłam w większości na pisaniu czterdziestu jeden stron planu wynikowego dla klasy czwartej, zawierającego cele i wymagania z podstawy programowej oraz dwa rodzaje osiągnięć, podstawowe i ponadpodstawowe. Jeszcze dwa takie plany przede mną. Pokreślona na czerwono podstawa programowa leży na biurku, obok szklanki z mirabelkowym kompotem. Za oknem jaśmin, żółknący. I ten świt, jak z wiersza Roberta Bly:


Teraz śpiewamy i tańczymy drobiąc po kuchennej podłodze.
Całe nasze ciało jest jak port o świcie.
Wiemy, że nasz Pan zachował nas, byśmy dożyli tego dnia.


Port o świcie. Czuję się jak port o świcie, zaraz wyruszą w drogę moje statki, moje ładowne karawele pakują już kufry, napełniają się dobrem, już załoga szykuje żagle, już na rejach biega bosonogi wiatr. Zbieram swoje plany, podstawy programowe - owszem, są ważne, ale to nie one napełniają bogactwem moją nauczycielską armadę. To nie z nimi wyruszam w swój kolejny rejs- w tym roku minie dwadzieścia lat mojej nauczycielskiej pracy...

Myślę o tych trojgu, którym pozwolono warunkowo zdać do następnej klasy. Mała Z Kucykami ma z sześcioro starszego rodzeństwa i nie wiem ile młodszego. Nikt tam nie pracuje. Mała Z Kucykami nie ma pojęcia o okolicznikach i polach figur, pewnie znowu nie będzie mieć podręczników. Marzy, żeby mieć telefon i przyjaciółkę. Mama pije.
Na korytarzu, w kącie druga mama, ta od Pasiastych Rękawiczek. Krzyś też zdał warunkowo. Jest taka szczęśliwa, obiecuje, on zaliczy wszystko, napisze wszystkie testy, pani, będzie się uczył. 
Trzeci warunkowy ma tylko mamę i brata. Jak ktoś przezywa, potrafi uderzyć, mocno. Czasem za brata. Zna dużo interesujących słów, bynajmniej nie z łaciny. I jest chudziutki, jak przestraszony ptak, zbyt oskubany przez los już na starcie. 

Co załadować do ładowni nauczycielskich karaweli, do moich galeonów wiedzy? Kapitanie, mój kapitanie... czy wystarczy nam współczucia, cierpliwości, żalu? Czy myśl o tym, że te dzieci nie mają jaśminu za oknem, kryształków na żyrandole, chwytających poranek, świec i baśni Andersena, mirabelkowego kompotu i kogoś, kto stoi za nimi jak mur - czy to wystarczy?

Wraca Piotruś, raz już odebrany rodzicom razem z resztą rodzeństwa, czasem gryzący jak zwierzątko, plujący na inne dzieci, mający gdzieś wszystkie przymiotniki świata - czy to wystarczy?
Czy moje cytaty, wiersze, posiadywanie w klasie, obejmowanie ich, gniewanie się na nich, czasem łzy, sprawdzanie zeszytów, nieustanne tłumaczenie, bycie obok, czy to wystarczy?

Biorę was na okręt, Aniu z Avonlea, Bracia Lwie Serce, Ronjo, Winnetou, Aniele Stróżu Mój. Ciepłe łapki moich synów, ich  malowane obrazki, wspomnienia o babciach, dziadziusiach, o ciepłym domu, o dobrych nauczycielach, o mądrych ludziach. Musicie być ze mną, kochani, bo to nie podstawa programowa uratuje nas, gdy runie sztorm.
Zabieram wiersze księdza Twardowskiego - o dzieciach co nie nudzą się w czasie kazania, o aniele białym, co lubi kawały. O miłości. Makuszyńskiego. Emily Dickinson. Czarliego i Fabrykę Czekolady. Matyldę.  Korczaka. Może to wystarczy?

Schludne gazetki, kwiaty na biurku w klasie. Wytarta tablica, czyste zeszyty. Pani, nasza pani. To jabłko jest dla pani. Pani wróci? Jutro pani wróci?

Nie zauważyłam, pisząc ten post, że już minął świt. Jaśmin zbłękitniał- to Makuszyński napisał, że z daleka wszystkie szkolne godziny błękitnieją. Zostało mi kilka dni wakacji, pół drzewa mirabelek, mnóstwo pomidorów, usychający ogród, niekupione zeszyty, książki, buty dla własnych dzieci, koszulki na wf, nieskończone plany wynikowe. I wiecie co - ciągle dużo nadziei. Bo może jednak, to wystarczy?



25 sierpnia 2015

Ich Śliwkowa Złocistość, Mirabelka


  Oto ona,  Mirabelka, Ich Śliwkowa Złocistość. Teraz ona najpiękniej pachnie z sukni lata, z niekoszonych traw na ugorach i ogrodach, z przydomowych sadów. Złoci się w łaskawej obfitości. Zawiera wapń, potas, żelazo, fosfor, magnez, polifenole i błonnik. Witaminę C. Antyoksydanty.



Wiosną jest cudownie miododajna, kwitnie jako jedna z pierwszych, baśniowa stołówka dla wygłodniałych pszczół i trzmieli. Latem daje miły cień. A w sierpniu owoce - słodziutkie, złote, opadające w trawę, napełniające powietrze tęsknym aromatem, a serca przyjemnym poczuciem, że szykują się zapasy. Takie pękate słoiczki, pełne złota - czy nie są piękne?



Z mirabelki robi się pyszne kompoty, przecierowy dżem - wystarczy rozgotować, aż się rozpyrkoczą, przetrzeć, dodać cukru i w słoiczki.  Można robić sok. Kompot. Galaretkę. Co zamarzymy. Poza tym mirabelki są wszędzie. Hojne, łaskawe. Ich kwaśniejsze siostrzyczki ałycze wyciągają do nas ramiona na byle jakich parowach, pagórkach, na brzegach lasów i pól. Królowe dolin i łąk,  cygańskie, złote kasztelanki sierpnia. Niech żyją les mirabelles.





24 sierpnia 2015

Traktat o łuskaniu lata


Smyk, smyk. Kiedy obłe, suche ziarna spadają do emaliowanej miski, to tak, jakby przesuwały się jakieś zapadki, zębate koła czasu i za chwilę wskazówka przejdzie niewidzialną granicę. I zagra melodyjny kurant, ciche bam, bam, diri, diri, ach panie, panowie, czemu ciepła nie ma w nas?
Mama łuska bób na tarasie, ja zasypuję podkop, który wykopały króliki w drodze do upragnionej wolności. Pachną spadające z brzóz liście, spieczona ziemia, suche wrotycze, osty, płowe trawy, zasychające na krzakach jeżyny. Piękne jest lato, a my łuskamy je do końca, do ostatniego ziarna w strączku. Jeszcze przecier z pomidorów, jeszcze dżem z mirabelek, jeszcze ostatnie spacery, bukiet nawłoci, jabłko spod jabłoni. Małe, dobre, jasne rzeczy, które tworzą lato. Rodzinne spotkanie przy okazji chrzcin. Rozmowy pod leszczyną. Jak w sześćdziesiątym dziewiątym mama z tatem i wujkiem  kupiła telewizor Topaz i adapter Bambino, wioząc je autobusem z Bielska. Myśli uciekają i w zamyśleniu, z czułością.  Liście opadają, w filiżance z kawą odbija się niebo i senne obłoki. Trzeba podlać w szklarni, nakarmić uszatych uciekinierów. Myślę o łuskaniu lata. Tyle się zdarzyło. 
Ślub Dużego i Elfa. Chrzest Średniego. Nasza dwudziesta pierwsza rocznica ślubu. Chrzciny Ady, maleństwa Tini. Inne rocznice, urodziny, spotkania. Każdy miesiąc jak strączek, każdy dzień jak ziarno,  pełen, wyłuskany do końca, skończony, przeżyty. Pożegnania, powitania. Tylu gości,  tyle herbat, szarlotek, opowieści. I oto ostatnie strączki sierpnia, miska prawie pełna, a ja czuję się taka młoda, jak dwadzieścia lat temu, jakby ten czas był tylko suchą łupinką. Kolejne lato odbija się we mnie, jak niebo w filiżance.
- Jestem twoim synkiem na dobre i na złe - oznajmił wczoraj zadowolony Mały.

20 sierpnia 2015

O nocnych łowach, suszeniu glonów i domowych różnościach.

Lubię stać na schodach i patrzeć, jak nad brzozami ściemnia się niebo, a znad ługa i ugorów, spod sinej ściany lasu wysnuwa się wieczór.



O dwudziestej jest już prawie ciemno, głosy ptaków cichną. O tej porze myślę Szekspirem.

Światło dokoła ziemskiego przestworu
Przygasa, wrona pociąga do boru,
Wdzięczny dnia orszak mdleje, chyli głowy,
Natomiast nocna czerń zaczyna łowy. 

 Co do tej nocnej czerni, zaczynającej łowy, to mamy  jej całkiem sporo, na wyciągnięcie ręki nawet. Do miski, w którą mężowa mama zanosi resztki okolicznym psom i kotom schodzą się jeże. Są  grubiutkie, widać lato im służy, podobnie jak i stołowanie się u nas. W oczku wodnym widzieliśmy zaskrońca, a drugi, albo i ten sam, czmychnął mi z wdziękiem spod nóg, gdy wynosiłam obierki na kompost. Mamy żaby, ważki, jaszczurki, przez ogród wędrują swobodnie kociska sąsiadów, okazując nam kompletny brak zainteresowania. W szklarni pojawiły się mączliki, traktujemy je opryskami z czosnku, pokrzywy i sody, walka póki co wyrównana. Dokwita lawenda, stołówka dla trzmieli i pszczół. Nasz podwórzowy wróbel Franio wyprowadził z gniazda podchowane potomstwo i latają stadkiem, kucając po pergolach i wykłócając się jak włoska rodzina. Są też prawdziwi nocni łowcy, nietoperze. Z zapartym tchem można obserwować ich zakosy i zwroty na szafirowiejącym granacie nocnego nieba.
Przyłapałam dzisiaj Małego na wyciąganiu z oczka glonów i rozkładaniu ich na trawniku. Na moje zaciekawione pytanie, po co, odparł poważnie:
- Będę je suszyć.  Wujek mówił, że ludzie jedzą glony!
Nie wiem, czy Mały suszy glony w celu konsumpcji osobistej, czy na przyszłościowy handel bądź zaopatrzenie rodziny, ale cel jest szczytny.
Jutro wraca z wakacyjnych wojaży Duży z Elfem, upiekłam wegański chlebek z musem dyniowym, na mące jaglanej. Zrobiłam trzy słoiczki konfitury z dzikiej róży, co się pesteczek nadrylowałam, to moje, ale smak nieziemski.
W salonie bukiet z nawłoci, wrzosu i wrotyczu.
A w nocy mieliśmy plus siedem. Podobno nad Biebrzą mieli prawie przymrozki:))
I nadal sucho. Mama grabiła dzisiaj liście w wielkie sterty. 24 będzie Bartłomieja, a gdy koło Bartłomieja liść opada, prędko zima bywa rada. Zbieram surowce na dżem z żywopłotu, jakby co. Coby nie było, zapasy muszą być:)



19 sierpnia 2015

O odchodzeniu lata

Właśnie spokojnie i po cichu nadeszła ta pora, kiedy lato zaczyna pakować czarodziejskie kufry. Zdałam sobie z tego sprawę rano, wychodząc na taras i ze zdumieniem odkrywając, że jest zimno.  Pierwszy raz od bardzo dawna musiałam wciągnąć sweter. Pierwszy raz wieczorem wyciągnęłam szufladę rzeźbionej komody i wydobyłam wełniane skarpety. Nagle zaczęłam myśleć o tym, że dobrze byłoby rozpalić takie wielkie ognisko i pośpiewać przy gitarze. Noc wygwieżdżona nieziemsko, niebo sklarowane jak kryształ. W dzień na schnącym przymiotnie i nawłoci pajęczyny. W lesie wrzosy, archipelagi wrzosowych wysp. Liście pomidorów schną i skręcają się w brzydkich plamach. Zebrałam nasiona sałaty, wykopaliśmy ostatnią partię kartofli. Za kilka dni wracam do pracy i te ostatnie dni mają smak jeżyn i konfitur z dzikiej róży z antonówkami.

Przypatruję się wypalonemu suszą i upałami ogrodowi z poczuciem zrezygnowanego spokoju. Nic na to nie poradzę. Aronie, jagody kamczackie, borówki - wszystko wyschło. Pachnący groszek i róże, japońskie zawilce, hortensje, maki, nawet ziołowy ogródek. Odleciały bociany, na polach rżysko. Jakby zamknęły się ostatnie kartki niefrasobliwej, letniej powieści o okładkach z zieleni i złota, z poziomką w herbie. Nadszedł czas zimnych nocy, jasnych gwiazd, błękitu, późnego złota jałowców, wiatrów i cykorii. I dobrze mi z tym, łatwiej zamknąć tę książkę, gdy doczytała się sama do końca, gdy to, co miało ucichnąć ucichło i zostaliśmy postawieni przed faktem dokonanym. Lato spakowało pierwszy kufer.  Jeszcze co prawda trochę tych bagaży mu do spakowania zostało, tych zielonych sukienek, szafirowych szali, złotych kolczyków, maków we włosach,  hamaków, plażowych piłek, poziomek i świerszczy. Ale to tylko kwestia czasu, gdy owinięta śliwkową, wełnianą chustą stanie w naszych drzwiach ona, melancholijna pora, oczu oczarowanie, w bagriec i zołoto odietyje liesa...

Jakby co, to nasze kosze na grzyby już czekają, jarzębinowy i wrzosowy bukiet wylądował w zielonym dzbanie, a szuflada z wełnianymi skarpetami została otwarta. Czekamy spokojnie,  tu, w Kalinowie.

"Coś mu mówiło, że coś się kończy. Nie świat. Tylko lato. Będą jeszcze inne lata, ale nie będzie już takiego jak to. Już nigdy."

T.Pratchett

17 sierpnia 2015

O chceniu do szkoły

Mojej szkoły już nie ma. Zostało tylko kilka starych jesionów, dębów i brzóz, wielki plac, na którym stoi okazała willa, są klomby, kostka brukowa, dużo kostki, dużo trawy, obsypane korą rabaty, na których strzelają pióropusze pampasowej trawy, zawilce japońskie i płomieniste kanny. Plac bowiem został kupiony, willa wybudowana a po szkole zostały wspomnienia. Na przykład takie: jestem w pierwszej klasie, zrobiłam już wszystko, nudzę się, kręcąc po klasie,  jest piękny jesienny dzionek, w końcu pani wzdycha i mówi: idź sobie dziecko pobiegaj. I wypuszcza mnie na dwór, pod te dęby i jesiony, a ja szczęśliwa brodzę sobie w liściach i zbieram żołędzie, podczas gdy reszta klasy mozoli się nad czytankami.
Albo takie: pani wyszła, więc wyskakujemy z połowa klasy przez niskie okna na zewnątrz, prosto w kępy narcyzów wiosną.
Albo takie: ślizgam się po linoleum w walonkach. Jest zima i woźny pali w kaflowych piecach, a na lekcji siedzimy w rękawiczkach, w klasie mniej niż 10 stopni ciepła. Podczas siarczystych mrozów szkołę zamykano.
Albo takie: mam stalówkę na drewnianej rączce. Chlapiemy atramentem po klasie. Ławki są zielone i mają dziurę na kałamarz.

Wychodek typu sławojka jest na zewnątrz. Zimą biegło się tam i wracało bardzo szybko.
W emaliowanym wiadrze woźna roznosi na przerwach kawę zbożową z mlekiem albo samo gotowane, gorące mleko z kożuchami. Każdy dostaje jeszcze suchą bułkę. Nosimy w tornistrach własne kubki, mam emaliowany, czerwony.  Mam też pamiętnik w zielonej okładce, gdzie wpisują się koleżanki i koledzy. Mój skarb. Z przyjaciółką, z którą siedzę w ławce  wrzucamy dwa związane klucze do szkolnej studni, recytując: dwa serca złączone, klucz rzucony w morze, nikt nas nie rozłączy, tylko Ty o Boże:)
Albo takie: ustawiamy się karnie w kolejce by wypić płyn lugola po katastrofie w Czernobylu. Każdy pije i zagryza chlebem... kolega z klasy dumnie wypina pierś i ustawia się po raz drugi, co to dla niego...

Nosiłam taki fartuszek z tarczą:




Przed 1 września dziesiątki razy pakowałam tornister, wąchałam gumki i  nowe książki. Szykowałam podkolanówki. Buty były za duże, wypychałam watą. Tak, Czajka ma rację, to było jak magdalenki Prousta.

(...) w tej samej chwili, kiedy łyk pomieszany z okruchami ciasta dotknął mego podniebienia, zadrżałem, czując, że się we mnie dzieje coś niezwykłego. Owładnęła mną rozkoszna słodycz (...). Sprawiła, że w jednej chwili koleje życia stały mi się obojętne, klęski jako błahe, krótkość złudna (...).

Zamykam oczy i widzę stare dęby, jesiony, czerwony kubek, zeszyty z krzywo narysowanymi marginesami. Studnię, która chowa w sobie tajemnicę dwóch kluczy. I znów chcę do szkoły.

Makuszyński kiedyś napisał: Dorośli ludzie dlatego są nieszczęśliwi i zgorzkniali, bo nie chodzą do szkoły i nie czekają na wakacje:)



Ps: Ostatnio znalazłam stronkę ze starym wyposażeniem tornistra. Same rarytasy:) Tu.

13 sierpnia 2015

O powrocie z wakacji

Nie wiem, czy nie popełniam tu czasem jakiejś fopy albo świętokradztwa, ale wyznam, że jak byłam mała, to tak w okolicach połowy sierpnia już nie mogłam doczekać się powrotu z wakacji. Magiczny ogród i sad Dziadziusiów, w którym spędzało się każde wakacje nagle stawał się jakoś mniej magiczny. Poranki były zimne, bo każdy wie, że od Hanki zimne poranki. Żywica z czereśni na korale była już oberwana, zestawy malowanych na papierze ludzików mocno już wypracowane, traciły kontur, fakturę, kończyny i entuzjazm, mapy nieznanych krain z trudem prowadziły do nikąd a szafa do Narnii zaczynała się zacinać. Zakątki były zwiedzone, ścieżki oswojone, morele przejrzałe, truskawek już nie było, w Lecie z radiem nadawali Una paloma blanca, a ja zaczynałam tęsknić za powrotem. Z powrotami jest tak, że nagle dojrzewają i trzeba je wtedy zerwać, żeby były najsmaczniejsze. Tak więc zaczynaliśmy wracanie, przeważnie dużym fiatem wujka, mama lała czarną herbatę w termos i robiła kanapki, bo w moich czasach mcdonaldów nie było, ba nawet stacji benzynowej na trasie Lublin- Bielsk nie było. Tuliliśmy Dziadziusiów, pakowaliśmy skarby i nadchodził poranek, jakaś czwarta czy piąta rano, kiedy się wyruszało z drżeniem serca, do domu, do domu! W dużym fiacie pachniało cudownie, tapicerką, benzyną i kanapkami, przyklejałam z siostrami nos do szyby i odliczałam wstecz te wszystkie znane na pamięć nazwy: Opatów, Ożarów, Kraśnik, Annopol, Niedrzewice, w tym Duża i Kościelna (w swoim czasie układaliśmy limeryki do mijanych miejscowości jako pani Szymborska czyniła, pamiętam początek Limeryków Niedrzewickich: Raz aptekarz z Niedrzewicy zszedł wieczorem do piwnicy... niestety, dalej wstrząsających wydarzeń w piwnicy nie pamiętam). Ale wracając do monotonnego śpiewu kół, zapachu tapicerki i mijanych miejscowości, serce zaczynało mi już skakać w górę w okolicach Radzynia. Łosice... Sarnaki... 

...i nagle pojawiał się ON, wielki most, najcudowniejszy i największy dla mnie na świecie, a mama mówiła uroczyście: no, już na swoich śmieciach.  My zza Buga! - krzyczeliśmy, wnętrze samochodu ogarniała euforia, a potem wszechświat przyśpieszał, Siemiatycze, Boćki, Bielsk, rozczulaliśmy się nad każdą krowiną na łące, popatrz, jak płasko, ale piękne te nasze sosny, widzisz, osty, łopian, ale wielki, o, bocianów już nie ma, patrzcie, babcie siedzą na ławeczkach przy drodze, jakie cudne chałupki, jakie śliczne, rozwalone stodoły,  brzozy, okiennice, kretowiska...
Zajeżdżaliśmy naszym najwspanialszym wujkowym pojazdem na podwórze, otwierało się ze skrzypieniem bramę i pędziło jak w amoku, żeby sprawdzić, czy dom się nie zmienił przez te dwa miesiące, czy aronie dojrzały, czy są jabłka, czy trawa wyschła...
Dzisiaj już nie wracam z wakacji. Ale gdzieś na dnie serca, w pamięci, w swojej głowie wracam nieustannie, nieprzerwanie, za każdym razem, gdy spojrzę na kalendarz i widzę, że już dochodzi  ta sierpniowa połowa.
A w następnym poście napiszę wam, dlaczego uwielbiałam wracać do szkoły i co się stało z marzeniami o chińskich, pachnących gumkach do ścierania.

Kalina z siostrą w dziadziusiowym ogrodzie na wakacjach

11 sierpnia 2015

Ze słońcem w herbie





 


 Kiedy przychodzi wieczór, kojąc cały żar i upał, wszystko nasyca się złotem, lejącym się z nieba jak płynny miód. Wychylamy się wtedy na ogrody, do lasów, błądzimy między brzozami wśród zbrązowiałych paproci. Można natargać jarzyn z ogrodu, podlać coś, co jeszcze się trzyma i trwa, popatrzeć na opadające jabłka w sadzie, na ścierniska, ugory, zalane słońcem lub zwyczajnie stać i patrzeć w podziwie, kiedy zachodzi słońce.



Brzozy gubią liście, ich suknie wiatr podszywa złotą koronką. Tyle liści na szeleszczącej trawie, jakby to już wrzesień był, a nie zielonooki sierpień. I okrutnie pięknie jest, bo przecież wiem, że obumiera mi ogród, popieleją delikatne baldachy hortensji,  nawet dzielna nawłoć zwija złote żagle. Popiół i ściernisko. Spustynniały trawnik. A jednak to piękno poraża, staje się oniemiałym w tym splendorze, złocie, jak wśród sztandarów podbijającego nas imperium ze słońcem w herbie.



W złotych drugo, trzecio i pierwszoplanach  Złoty Elf, Duży,  brzozy, trawy i słońce. I oddychająca żarem ziemia. I nadchodząca noc, jak w wierszu Gałczyńskiego:


Stanęły pod mym oknem
jak wiejscy muzykanci
gwiazdy.
zielonooki
sierpień po sadzie tańczył.

Księżycem całowany
sad się rozrzewniał,
lekki był i cygański
taniec sierpnia.

Raz złocistość w korze drzew drżała,
tu cień ją płoszył,
ludzie mrużyli, noc otwierała
oczy.


07 sierpnia 2015

Kanikuła

(...)te psie dni, które się o św. Małgorzacie poczynają, a ku św. Bartłomiejowi trwają”... - pisał w swoim leksykonie Mączyński.

Noce upalne, Syriusz przygląda nam się pobłażliwie.
- Chciałbym być tam, w górze, mamusiu - mówi Mały, zadzierając głowę, gdy wracamy w rozgwieżdżoną noc z rodzinnego, ogrodowego przyjęcia.W nocy można trochę pooddychać, otulające, obezwładniające gorąco dnia chowa się na moment.  Zanim rano obiegnę z konewką donice z pelargoniami, petuniami i hortensjami, czuję się jakbym zanurzyła się w gorące źródło. Trawnik wysycha, nic nie poradzę, nie jestem w stanie go podlać. Ogórki wyschły, marchewkę wyjmuje się z ziemi jak przypieczoną. Za to pomidory w szklarni, hołubione i podlewane pławią się w płynnym złocie światła, dojrzewają, czerwienią. I już można jeść papierówki...

Kanikuła.
Wszystkie dzieci w domu, zalegają w salonie na dywanie, grając w stosy planszówek, pijąc kompot i leniąc się wspaniale. Nie mamy siły iść na rzekę, za daleko. Wyprawa rowerem do mamy wyczerpuje moją całodzienną energię, zostaje mi leżak, książka, herbata z lodem.W ramach kanikułowych zajęć robię potpourri. Wszystko i tak jest suche.
Powinnam zrobić sporo rzeczy, nie robię ich.
Pod powiekami gorąca biel, oczy mrugają, gdy wychodzę z chłodnego domu w letni żar. A jednal lubię, bardzo lubię ten czas. Nieśpieszne rozmowy. Lekkie lektury. Wymyślne smakołyki. Marzy mi się tarta z jagodami z kremem waniliowo - bazyliowym. Makaroniki. Desery i przystawki, podawane na porcelanie. Taka światłoczuła teraz jestem, trochę cichsza, bardziej zasłuchana w niewidzialne. Jakbym schodziła w dół, bardzo krętymi schodami, w głąb uciekającego czasu. Bo czasu wakacyjnego coraz mniej, a my rozrzutnie rozsmarowujemy go jak miód na kromce chleba, aż kapie z dłoni. Już Prokopa minęło, a o świętym Prokopie żyto w snopie. Już na Dominika  głos ptactwa zanika. Z jaką pogodą Jakub przybywa, taka i we wrześniu bywa. Już Kajetana. Już z brzęczeniem czyneli, dzwonków, w pstrokatym korowodzie jedzie Wawrzyniec, a na Wawrzyniec ze żniwami koniec.
Powtarzam znajome przysłowia, uśmiechając się jak do starych makatek, wieszanych w kuchni, z dobrym życzeniem. W mojej kuchni wisi babcina makatka: Boże błogosław dom nasz. Pracowite palce mężowej mamy wyhaftowały niebieskie gołębie. Jedzą haftowane ziarno, sypane z ręki małego Jezusa. Słońce ślizga się złotem po ścianie, kompot mieni się rubinem w dzbanku, pachnie schnącą lawendą i wrotyczem. Wiem. Będę tęsknić zimą za upałem, kanikułą i sierpniem. Za obfitością warzyw, koperkiem i marchwią, rwaną prosto w kosze. Za miodowym syropem światła, schnącym trawnikiem i pomidorami, soczystymi i pachnącymi latem. Więc póki co, staram się napełnić tym wszystkim do syta, na zapas, niosąc dni w podołku jak słodkie papierówki...


05 sierpnia 2015

Bób, sierpień i lawenda



- Popatrz, mamo, jakiego mam fajnego boba! - cieszy się Mały, wyciągając do mnie umorusaną łapkę z różowym ziarnem.
Też mam "boby". Cudne, całą misę przyniosłam, a zagon ledwie napoczęty. Bób wyrósł nam w tym roku w dwóch odmianach, polecanych przez Kasię Bellingham, zielony Windsor i różowy bardzo śliczny vintage - Karmazyn. Wyrósł pięknie, kusi oczy i podniebienia, bo dla mnie Bób jest jednym z warzyw doskonałych.



Już samo obieranie bobu to ceremonia - każdy strąk ma w środku jedwabistą wyściółkę, król by się takiego leża nie powstydził, windsorowie marzyliby o takich piernatach,  satyna i jedwab, chłodne, śliskie, otulające owalne nasiona. Te różowe i pistacjowe pięknotki mają całe mnóstwo odżywczych właściwości, kształt idealny, kolor wytworny, w Bożej szkatule cudów stworzenia są jednymi z piękniejszych klejnotów.
Z bobu można robić cokolwiek. Humus. Kotlety. Pasztet. Jeść go podgotowanym, jak cukierki. Niżej wrzucam moje ulubione linki do przepisów:) Jak jeść bób?

W pierożkach drożdżowych.
Jako kopytka.
Z cukinią i mozzarellą.
Na tarcie. 
Habas a Catalana.
Z kurkami...


Oprócz bobu w sierpniu czaruje lawenda. Od dawna nie miałam tylu motylich gości w ogrodzie, o trzmielach nie wspominając. Motyle są śliczne, głównie rusałki i  dostojki, ale całkiem sporo przylatuje cytrynków, a nawet pazie królowej. Królewsko więc u nas, brzęcząco, gorąco i bardzo letnio. Cały czas podśpiewuje mi się pod nosem: czego chcesz od nas Panie, za Twe hojne dary...

04 sierpnia 2015

O miejscach ukrytych i kolorze sosen



Dzisiaj myślę o miejscach ukrytych wewnątrz nas. O tych częściach naszych dusz, które są najbardziej wrażliwe,  najbardziej czułe i odsłonięte, efemeryczne - i najpiękniejsze.
- O czym myślisz? - czasem pyta ktoś.
- O kolorze sosen, który waha się między zielenią a szafirem, o  sukni ślubnej królowej Wiktorii, o wierszu  Blake'a, o tym, że  głos wilgi przypomina mi egipski flet, a uszko mojej filiżanki jest jak znak zapytania w oczach Alicji - chciałabym odpowiedzieć, ale przeważnie  nie odpowiadam, bo moja odpowiedź jest odsłonięciem ukrytej części duszy, której mój rozmówca nie zrozumie akurat, nie odczuje jak ja, nie zamyśli się, nie uśmiechnie,  a raczej stropi, a w jego oczach mignie ten wyraz zażenowania, jaki mamy na widok dziury w czyjejś skarpecie lub gafy na przyjęciu. Ludzie czasem wolą, żeby nasze ukryte miejsca zostawały ukryte,  jak wiktoriańska koszula. Kiedy poruszamy się na powierzchni rzeczy, słów, uczuć, jest bezpieczniej.Czasem w to uwierzymy i tak postępujemy. Żeby nie zostać zranionym, na wszelki bezpieczny wypadek.  Tylko wtedy nigdy nie zyskamy niczego ze względu na kolor zboża...

Coś we mnie. Ukryta część, ukryte miejsce, część mnie, prosząca o zrozumienie. Moja ukryta część, głębia mojej duszy zostały zrozumiane i otulone akceptacją. Ktoś kocha moje koronki, lalki, czytanie wierszy, spacery, słuchanie wilg, bałaganienie w książkach, wczesne wstawania, celebrowanie pór roku, grzebanie w ogrodzie, malowanie latawców. Uczę się tego samego, nieustannie.  Z nabożeństwem odwiedzam ukryte miejsca moich dzieci i Miłego, kiedy mnie tam prowadzą, pokazując kolory i sny. Trzeba dużo odwagi i zaufania, by pokazać, co nas smuci, a co cieszy, gdzie jest ta granica, za którą jestem jak ten odsłonięty,  delikatny,   rozkwitający mak - ja. Wiele odwagi, by zdradzić, co myślimy o strażakach, dogmatach i gwiazdach. O filmach Felliniego, Anastazji i Platonie. O sąsiadce i strachach z dzieciństwa. Pokazać swój ukochany werset i kwiat.  Jak dzikie ptaki przysiadamy na ramieniu przyjaźni czy miłości i pokazujemy się w prawdzie. Oto ja. Moje zmierzchy i świty. Lubię mech, stare książki i zapach deszczu.  To mnie tworzy. Palec Boga wywołuje z nicości ufną doń Adama..
Bo jest tak, że jeśli nie będziemy sobą z powodu lęku przed bliźnimi, to nigdy nie będziemy sobą. I oni nigdy nie poznają prawdziwych nas. I my prawdziwych ich. Wszyscy wiele stracimy, zwyczajnie na zapas bojąc się niezrozumienia.
- O czym myślisz?
- O kolorze sosen - odpowiadam więc, mocno zaciskając w dłoni niewidzialny kamyk. Za moimi plecami Lis uśmiecha się do Księcia. Daliśmy radę, znowu.

03 sierpnia 2015

O wracaniu do domu


Wracanie do domu ma w sobie tajemnicę. Właściwie zaczyna się już w chwili, gdy Mały wzdycha: tęsknię za swoją poduszką, mamo. Albo, gdy stojąc nad jeziorem, patrzy się w dal, na te sine pasmo dalekich lasów, nad którym gonią obłoki, a umysł zawiesza się na jednej uporczywej myśli: w domu już pewnie kot siedzi na tarasie, a ze szklarni pachną pomidory...
Wracanie do domu odbywa się dwa razy. Najpierw wraca się w środku. Po prostu, któregoś ranka, drewniany pomost nad jeziorem i ściany letniskowego domku już nie cieszą. Szelest trzcin nie przypomina już wierszy Tennysona -  łódkę widziałem, to ci powiem, gdzie szeleszczące drży sitowie - ale wydaje się, że każdy wąski szmaragd listka pomrukuje: tęsknisz, tęsknisz, tęsknisz...

Siadam na deskach pomostu i łapie mnie melancholia kanikuły; właściwie musiała musnąć mnie już wcześniej, inaczej po co słuchałabym fado? Jakoś tak jest, że zawsze w lipcu słucham fado. To wszystko jest naturalne, tłumaczę kaczkom, krążącym między trzcinami. Był przypływ energii, jest odpływ, po głośnym dźwięku musi być pauza, chwila, która waha się jak hamak, słucha ciszy i przymyka oczy, gdy dzień nasyca barwy znużeniem. Tak więc urlop, jezioro, dni, szeleszczące trzcinami i znów poczuję się gotowa do nowych wyzwań.
Ciekawe, o ile trawa urośnie, gdy nas nie będzie...
Siedzę z przyjaciółmi przy długim stole, smaruję chleb twarogiem, ale w głowie wędruję już ścieżynką między wrotyczami i przebieram szparagową fasolkę. Jeśli serce jest w domu, to nogi na pewno do niego dołączą. Tym bardziej, że coraz więcej osób tęskni i wzdycha: ciekawe, czy pomidory już dojrzały? Jak tam króliki, ciekawe, czy dobrze je karmią? Deski tarasu na pewno są gorące w południe. Brakuje mi mojego kubka...
I wtedy zaczyna się drugie wracanie do domu, gdy samochód pędzi mazurskimi zakrętami, gdy liczy się kilometry i słupki, gdy mechanicznie zmienia się radiowe stacje, gdy drzemie się i budzi, bo może już - już widać naszą rzekę, już wieże kościoła, zobaczcie, jakieś nowe namioty postawili, o, Basia idzie przez park!
Pchnięcie furtki jest nabożeństwem. Dzieci wpadają z tupotem, hurgocze wesoło odsuwana brama, kot plącze się pod nogami, wynoszą bagaże, których jest zawsze więcej, niż kiedy wyjeżdżaliśmy - a ja wchodzę do domu, witając się z nim, jak z cichym,  stęsknionym przyjacielem. Pachnie inaczej, jakby starym papierem, pustką i szafą babci. Samotna mucha bzyczy na oknie w sypialni, otwieram okno, odsuwam zasłony, kładę się w ubraniu na łóżku i zamykam oczy, celebrując szczęście. Dzień dobry, dzień dobry. Oto jesteśmy, my też pachniemy inaczej, mamy w oczach inne odbicia, inny wiatr we włosach, przebywaliśmy w innych światach i teraz, jakby doroślejsi, tak bardzo ostrożni, wstrzymując oddech sprawdzamy, czy dom nam się nie zmienił po podróży, czy nadal nas kocha, czy tęsknił?
Wracanie do domu jest słodkie i cierpkie, jak dżem z tarniny, jak wieczór, jak dłoń uniesiona do klamki. I ten uśmiech, gdy mruży się oczy obejmując drewnianą poręcz. Jesteśmy z powrotem. Jak dobrze.