30 listopada 2015

Czas kobiety

 Piosenka

Rozmawiamy. Kobiety, wracające piątkową nocą z teatru, w przytulnym wnętrzu samochodu, z mrokiem, łaszącym się do okna.
- O czwartej, jak wstanę, to pójdę z psem na spacer.
- Wypuść go na dwór, sam polata, spacer to już rozpusta.
- Ciebie wypuszczę na dwór, polataj sobie. Poza tym, lubię wstawać rano. Jedyny czas, jaki mam dla siebie.

Zapada pełna zrozumienia cisza. Patrzymy na migające w ciemności drzewa.

- Nikt nie dzwoni... nic jeszcze nie muszę, tylko mogę albo chcę.
- No.
- Kawę sobie zrobię. Cicho jest. Włosy umyję.

Pełne zrozumienie.

- O piątej już z psem jestem gotowa. I jeszcze tyle czasu zostanie!

Przypominam to sobie dzisiaj, pijąc zbożową z mlekiem. Deszcz chlupie za oknem, wstałam po piątej i jeszcze tyyyle czasu! Mogę napisać post na bloga. Zrobić chłopcom kanapki. Wypuścić kota. Wpuścić kota. Rozpalić w piecu. Powąchać więdnące róże w wazonie. Pogapić się na ciemność i deszcz. Poczytać wiersze Barańczaka. Ogarnąć torbę. Długopisy mi się rozsypały i drobne. Zapakować stos egzaminów próbnych, które sprawdzałam przez weekend. Poszukać bibuły. Pozmywać. Uprasować koszulki na wf. U Kasi, sąsiadki w oknie też świeci. Wstaje o czwartej, pracuje w sklepie i musi być gotowa na piątą. Błogosławiony czas kobiety. Pamiętam babcię Olesię - wstawała o trzeciej rano. Karmiła z piętnaście bezdomnych kotów, ale najpierw wydoiła krowę. Rozpaliła w piecu. Kobiety znają się z ciemnymi porankami jak łyse konie. Teraz, rano, odkurzamy filary świata i naprawiamy własne. Podtrzymujemy kręcącą się planetę.  Pijemy kawę, prasujemy ubrania, karmimy koty i psy, malujemy rzęsy. No i zawsze można umyć włosy. Szepcząca ciemność to dobry przyjaciel.
Tak więc, dopijam swoją kawę. Mam jeszcze tyyle czasu zanim wstanie zaspany dzień.


28 listopada 2015

Pełnia, mróz. Trochę Larkina i Wierszalin.

Rano księżyc jest nad ściętym kasztanem sąsiadów, zahacza srebrem o kikut pnia i gałęzi, jakby współczuł  jego biedzie. Pełnia Śnieżnego Księżyca. Szron pokrył trawę, przymarzł staw, Mały pod lodem obserwuje  ciemne pływaki, żeglujące w fantasmagorycznym śnie. Zaczynamy karmienie ptaków, próbujemy wstawać dzielnie w siwym półmroku poranka, opatulamy dłonie kubkami parującej kawy i rękawiczkami bez palców. Wczoraj wracałam w zamarzającej mgle z "Wziołowstąpienia" Wierszalina, las umykał czernią przed światłami samochodu, północ jeszcze szeptała o hrybach, paprociach i szukaniu w człowieku tego kruchego miejsca, gdzie, metaforycznie, siedzi dusza. I Larkin mi się przypomniał.



Dni

Po co są dni?
To w dniach żyjemy.
Przychodzą, budzą nas
Raz za razem.
Są, aby być w nich szczęśliwym:
Bo gdzie żyć możemy, jeśli nie w dniach?

Ach, szukanie odpowiedzi na to pytanie
Sprowadza księdza i lekarza;
Biegną przez pola
W długich płaszczach.

Tak więc Larkin, Wierszalin, pełnia, chłód. Gromadzę już świąteczne prezenty, szykuję z dziećmi przedstawienie, kombinuję, z czego zrobić kostium bałwana, oglądam stare fotografie, wieszam w oknach śnieżne gwiazdki. Brakuje mi światła. Za kilka dni już grudzień. Jakbyśmy wstępowali na schody ze szkła.


23 listopada 2015

Mały sam w domu

Nie było nas kilka godzin w domu, Mały został sam. Wracamy późno, za oknem noc, Mały otwiera nam drzwi i od progu oznajmia przejęty:
- Tak długo was nie było i tak myślałem, że jak się wam coś by stało i was zabrakło...
Przytulam go, wzruszona, serce mi rośnie, że syn taki empatyczny, a Mały kończy:
- ... to nie martw się,  ja będę nastawiał sobie budzik rano i nie będę się spóźniał do szkoły!


22 listopada 2015

Szarówka.

W padającym deszczu, w szarościach listopada one też wydają się szare, wtapiają się w tło. Stare, maleńkie chałupinki. Coraz ich mniej.


Urodziłam się w podobnej. Mieszkaliśmy tam dwiema rodzinami, pojęcia nie mam dzisiaj, jak. Bez wody i łazienki. Po drugiej stronie ulicy była studnia. Obok apteka. Prało się na tarze, albo nad rzeką. Babcia poszyła nam wojłokowe portki na szelkach, byśmy mogły z siostrami raczkować po zimnej podłodze.

Przez takie okienka wypatrywałam cygańskich wozów pod cerkwią. Tak mieszkaliśmy. Chyba byłam szczęśliwa, bo nie pamiętam, by mi było źle. Świat był taki ciekawy, pełen niespodzianek. Całymi dniami można było się bawić między jabłoniami, krzakami porzeczek, między chałupkami na stareńkim rynku.
A wieczorami skubało się pierze, kiedy przychodziła szarówka.

Podoba mi się to słowo: szarówka. Szarówka.  Kto dzisiaj o nim pamięta? Tak szybko zapalamy nasze lampy, odganiamy mrok. Nie mamy czasu na to, by celebrować powolne stawanie się nocy.  Dzisiaj nawet nie zauważam nadejścia szarówki. Przeskakuję nad tym czasem jak nad zbyt płytkim strumieniem. Pstryk! Jasno w kuchni, poświstuje wesoło czajnik, mam herbatę, miód, książki, domową, swojską przytulność.
Szarówka jest jak niechciana krewna, z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę żalu. A ja dzisiaj przyciskam czoło do szyby i patrzę, jak się wysnuwa z deszczowego ogrodu, znad cytrynowego blasku lamp przy ulicy Cichej, znad puszczy na horyzoncie, znad ługa, mgieł i listopadowej ciszy. Dobrze mi z szarówką. Nie zapalam lampy. Deszcz pada i opowiada o tysiącach mil czystego, mrocznego powietrza nad nami. Polubmy szarówkę:)

18 listopada 2015

O kradziejach królików, ciemnych porankach i tęsknocie za śniegiem.

Poranek jest ciemny. Kiedy zgasną cytrynowe, kocie oczy latarni, zostaje już tylko ciemność, deszcz, szepczący za oknem i las. Nie ma bieli, żeby rozjaśniła tę brązową, wzdychającą mroczność. Nie ma słońca, żeby mrugnęło złotem. Ale jest ciche, domowe posapywanie czajnika, wyciąganego na herbatę o szóstej, jest łaszący się do nóg kot i marudzenie budzonych dzieci. Mały nie ma apetytu. Ale czy byłabyś mamusiu tak dobra i zrobiła mi kakao? Siorbie przez słomkę,pokładając się na stole. Ciężko porannym, listopadowym maluchom. Pyta mnie jeszcze, czy umrzeć to tak samo jak zasnąć. Tak, myślę, że tak. Albo wyjechać daleko i tęsknić.
Ukradli nam króliki z klatki na podwórku. Popłakał sobie Mały, a mnie jakby trochę jeszcze ciemniej się zrobiło w środku. No, klatka zamknięta dokładnie, kapusta została i pszenica, a królików ani śladu. I to w ciągu godziny jak nas nie było w domu. Za dwa dni miały na zimę się przeprowadzać do piwnicy, a tu takie coś. Ponieważ Mały jest optymistą, oznajmił mi, że z całą pewnością ktoś nie miał pieniążków, żeby sobie kupić króliki, to pożyczył nasze na rozmnożenie i jak mu się już rozmnożą, to odda.
Brzozy bez liści.
Gołość topoli. Nagusieńkie leszczyny. Tylko sosny z żółtymi kolczykami sikorek.
Pracuję i pracuję. Rysuję wieczorami. Ilustracje głównie. Jedną pokażę - dałam jej tytuł - pierwszy śnieg.



11 listopada 2015

Czas brązów i sepii.

Jest cicho, trochę sennie, mokro. Liście piwonii i borówek są lśniące, brązowe, te z olch podbite czernią, jak pańskie żupany. Złoto znikło, bo przyszedł czas brązów. Jak tylko powracamy ze swoich wypraw szkolno - pracowniczych, to każdy zaszywa się w swoich alternatywnych domowych wszechświatach. Gotujemy dynie. Dynie na zupy, dynie na przeciery. Smażymy placki z jabłkami. Gramy w planszówki. Rysujemy. Dużo się patrzy za okno, bo opadające liście ujawniają koronkę gałęzi drzew w pobliskim lesie, a to jest piękne. Czas czytania, czas parzenia rozmaitych, awangardowych naparów, jak na przykład liście malin z imbirem czy kawa z kardamonem i wanilią.
Trzeba drzewo zwieźć do piwnicy, najpilniejsze. Ogród już czarny, zaorany, czeka na nową wiosnę. Mam zlecenie na ilustracje do książki, maluję wieczorami. Noce się wydłużają i czasem wyrastają im kły i pazury, ale odgania się je tuptaniem bosych stóp po podłodze, wodą z cytryną, lampką, równym oddechem dzieci. Taki jest listopad, pozwala nam wyhamować, zatrzymać się i rozejrzeć. Dostrzec stare fotografie w sepii, nieodpisane listy i niedokończoną książkę. Jeśli mało piszę, nie gniewajcie się, jestem gdzieś tam, krzątając się, robiąc mnóstwo rzeczy, jeżdżąc na szkolenia, sprawdzając klasówki i próbując napisać własne wiersze:) Powoli tuptamy do pierwszego śniegu. I naprawdę 
ta mała Kalina we mnie okropnie już za nim tęskni:)

A tu - uwaga - będzie robótka!


08 listopada 2015

Posługi miłości.

Jest taka strona. Tam dzisiaj przeczytałam wiersz, który sprawił, że długo patrzyłam w okno, na targane wichurą jaśminy i sosny. I podziw, dla geniuszu słów. I wzruszenie. Jak ktoś nazwał to, o czym myślałam, o czym wiedziałam, tak dokładnie, tak precyzyjnie, z taką czułością?

Robert Hayden, dla was.

TE ZIMOWE NIEDZIELE
(tł. S. Barańczak)
 
W niedzielne ranki ojciec także wstawał wcześnie
i w sinoczarnym zimnie ubierał się, aby
spękanymi rękami, które go bolały
od roboty na mrozie w dni powszednie, sypnąć
węgla do pieca. Nikt mu nigdy nie dziękował.

Budziłem się, słyszałem trzaskanie drzazg mrozu.
Kiedy się już nagrzało, ojciec wołał mnie
i zwlekałem się z łóżka, ubierałem, w lęku,
w jaki wprawiały mnie chroniczne domowe gniewy.

I zamieniałem parę obojętnych słów
z nim, który zdążył już przegnać chłód z domu
i wyglansować moje odświętne półbuty.

Cóz ja wtedy wiedziałem, cóż ja mogłem wiedzieć
o surowych, samotnych posługach miłości?
.

Zdjęcie: Duży.

01 listopada 2015

Złoto dla smutnych

Na początek listopada. Złoto dla smutnych. I wiersz Barańczaka.



Jeżeli coś cię boli:
- dobra wiadomość: żyjesz.
- zła wiadomość: ten ból czujesz wyłącznie ty.

To wszystko dookoła,
co cię szczelnie otacza
nie czując twego bólu,
jest to tak zwany świat.
Ubawi cię, że jest on realny i jedyny,
a lepszego nie będzie przynajmniej póki żyjesz.